czwartek, 20 stycznia 2011

Biesy Bieszczadzkie

Na początku wakacji straciłam rozum i dałam się wyciągnąć w góry.
Nie dość, że żadna ze mnie miłośniczka przyrody, to gór latem unikałam zawsze jak ognia. Bo co to za frajda męczyć się, pocić, wystawiać niszczące słońce i zżerające żywcem robaki? Gdy człowiek spaceruje po górach, nieważne gdzie jest, bo i tak widzi tylko zawsze te same kamyki i gałązki leżące na ścieżce pod nogami. Trzeba się skupić na podchodzeniu, a nie na tej całej alergizującej przyrodzie.
Więc jaki ma sens wybieranie się w góry na drugi koniec Polski, jak można się pomęczyć gdzieś bliżej, skoro i tak wyjdzie na to samo?
Pech chciał, że zapomniałam o tej jakże prostej prawdzie i wybrałam się w Bieszczady.





Nie dość sama przyroda uprzykrzyłaby mi żywot, o nie! Wystarczy, że byłam po świeżej kontuzji palca u stopy i przez pierwsze 2 dni musiałam latać w japonkach.

Ale akurat nie narzekałam za bardzo na ten stan rzeczy, gdyż nie spieszyło mi się na morderczą walkę o każdy krok w górę. Bo Bieszczady nie są wcale jak falujące jezioro. Najprostsze wejścia pochłaniają rokrocznie setki ofiar, zasługując tym samym na miano najbardziej wymagających gór Europy.

W każdym razie, gdy mogłam już założyć buty z prawdziwego zdarzenia, udałam się na konie.
To była najdziksza jazda w moim życiu. Ja nie wiem, co ci ludzie z gór jedzą, ani co takiego niezwykłego zawiera tamto powietrze, ale tak szalonych galopów pod/z i w poprzek stromych zboczy (ale tu już serio mówię, zbocze było strome) nigdy nie przeżyłam. Nigdy też nie oberwałam tyloma gałęziami po twarzy przy takiej prędkości. I nigdy nie było mi żal konia, na którym jechałam, jak tego z gór. Gdyby mi ktoś kazał wbiec na taką górę, przeskakując przez leżące kłody, próbując nie wywalić się w błocie, skacząc między kamieniami, na koniec całej przygody zbiegając galopem z tejże góry i zatrzymać się dopiero stojąc po łokcie (czyli do podwozia) w niewielkiej rzeczce, to bym chyba trupem padła.
Ale nie dla koni, lecz dla gór udałam się w tę podróż.
Głupia byłam nieskończenie nie lubiąc gór, będąc zupełnie bezpodstawnie uprzedzona, zbyt leniwa, by spróbować się w nich zgubić.
Cieszę się ogromnie z tych kilku dni w górach. Kilka wyjść na piękne połoniny, jeden atak szczytowy podczas burzy na, co się później okazało, zalesiony szczyt (świetnie było móc ponapawać oczy widokiem!) wystarczyły, by mi to uświadomić.
W przyszłym sezonie zacznę nadrabiać moje górskie braki!
Góry są super.